wtorek, 22 listopada 2016

THE LAWNMONROE MAN



    Anastazy postanowił odpalić starą kosiarkę do trawy i zrobić porządek z przyblokowymi paskami zieleni i większymi połaciami zielska na tyłach, gdzie bujają się huśtawki i szeroko barczyste bramki do gry w nogę pilnują, aby właściciele czworonogów zbierali po swoich pupilach ślady ich łakomstwa; a wtedy psinki bardzo dumne z panów.  Zabawnie, kiedy wycieram wycieraczkę. Dla butów to zabawne, bo pies uwięził człowieka – Anaś zamyślił się grafomańsko. Z rozruchem nie było problemu, już po pierwszym pociągnięciu startowej linki warkot wypłoszył sierściuchy z kubłów na śmieci, a okoliczni mieszkańcy wyciszyli jazgot chowając się za szczelnym połączeniem plastiku i szkła. Z nowo zdobytym spokojem mogli dalej smakować obgotowanej, zmielonej i natłuszczonej papki informacyjno - rozrywkowej, którą z dynamicznego centrum dowodzenia wtłaczali w siebie sondą z przyciskami. Pasztet Strasburski nie był w guście Nastka. Wolał swoją psychiczną wątrobę utrzymywać w higienie, stosując się do prostych reguł i zasad nadanych od PIZ-u. Prastara Istota Zielona przylatywała czasami w chmurze zwiastującej przyjemny kapuśniaczek i obdarowywała chwilowym rozluźnieniem. Potem oczyszczał szare komórki, przedmuchiwał spróchniałe myśli  wdychając naręcza tlenu i pokornie patrząc w bezkresną dal ponad obłokami. Miał świadomość swoich granic, dlatego starał się nie przekraczać samego siebie, choć oczekiwania stare rosły, a bagno cierpliwie czekało.
    Sunął powoli, majestatycznie poskramiał dziką naturę, nadając jej kształt i  ogładę, kiedy  to nagle - masz chłopie placek. Wjechał po same uszy silnika czterosuwowego. Jak hipopotam w trakcie wydalania swoim śmigłym ogonkiem rozrzuca kupę naznaczając spory obszar, tak i przez ostrza kosiarki przefrunęła bezdomna kał kupa upaćkawszy Anasia po dziurki w nosie. Taki mniej więcej efekt ujrzały bezpańskie psy, które za nic miały savoir - vivre ludzkiego pomylenia i zawyły znacząco. Anastazy rozumiał język zwierząt, to był, zaraz po mediacji ze zmarłymi, kolejny dar, za który dozgonnie  mógłby dziękować w czasie swoich nieprzespanych nocy, gdyby nie fakt, że to właśnie te błogosławieństwa spędzały mu sen z powiek. Usłyszał hau hau wypadek się stał  wyszczekane szyderczo, wilczo. I w nim także się poszatkowało. Zawył z wkurwienia! Winny stał przed nim niewzruszony i opanowany. Podszedł do bramkarza i przywalił mu potężnie z główki. Oczy zalały się krwią, a bramka tylko delikatnie drgnęła wytwarzając fale, na których Anastazemu udało się przemknąć niezauważonym przez ochroniarza i wkroczyć do Klubu o nazwie Las. Do głównej sali prowadziła brzozowa aleja. W środku dębowe kolumny podpierały nieboskłon, a przy rock and rollowej muzyce bawiły się klony Presleya.
     Zza jednej z loży posłany został ponętny całus. Anaś oszalał z wrażenia. Nie mógł uwierzyć, że to prawdopodobnie on jest adresatem powabnego buziaka. Jednak Marilyn Monroe uśmiechnęła się na swój sposób i przypieczętowując przesyłkę filuternie mrugnęła do Nastka. Anaś zapłonął, upuściwszy parę nosem i resztki nieczystości podszedł do stolika. Przywitał się szarmancko całując Marilyn w dłoń, ona zaś złapała Anastazego za rękę i zamruczała: Zatańcz ze mną. Zatracili się w swingu. Wypociwszy poczucie rzeczywistości, odrealnieni udali się w cień wielkiego dębu. Słomiany wdowiec nabrał w płuca tyle powietrza, że wystarczyło na podrobienie słynnej sceny z podmuchem i sukienką. Położył się pod swoją szczęśliwą Gwiazdą i dął z całych sił. Marylin śmiała się i przebierała nogami – perfekcyjna. Nie grała, ale wyszło jak na filmie, jak za starych dobrych lat. Amant dął i dął, przenosząc dmuchanie na coraz wyższy poziom. Marylin cały czas zanosiła się od śmiechu, coraz bardziej popadając w wir, który po chwili przeszedł w osobistą trąbę powietrzną. Anaś stał się dla niej prezydentem, a ona śpiewała na cały głos happy birthday w swojej własnej intencji. Dął zapamiętale…
    Zaczęła go lizać w spierzchnięte usta. Ocknął się. Z Klubu Las wyłowiła go kotka o trzech łapach. Miauczała bezustannie, była głodna. Zrobiło się ciemno, musiał stracić przytomność na dobrych kilka godzin. Nakarmił kotkę mleczkiem, a sam, idąc niedokończoną robotą, jednak z poczuciem dobrze zagranej klatki wentylacyjnej, wrócił do mieszkania.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Anastazy król ekstazy

    
    Krokiem równym i pewnym wszedł do sali balowej. Swoją obecnością narobił niezłego zamieszania. Panny szybciej zaczęły wachlować swoje podniecone twarze. Panowie poodsuwali się i sami porozstawiali po kątach. Zamilkli i wsadzili mordy w kufle. Nastek zrzucił płaszcz na pierwszy lepszy lub raczej pierwszy zwyczajny stolik i gładząc się po brodzie oraz mrużąc tajemniczo oczy rozejrzał się po zebranych. Panie chodziły podekscytowane między stolikami a barem, łapczywie obserwując Anastazego. Każda chciała być tą pierwszą, bo jedyną to tutaj żadna nie będzie. Anaś jak się bawił, to na bogato i bez brania jeńców. Hasło na dziś to, co najmniej, orgia. Chciał rozpocząć od kilku panienek, które by go rozgrzały przed dzikim najazdem na wszelkiej maści samice. 
    Bez pardonu zdjął spodnie, ciekawsko wyłoniły się z nich trzy węgorze i moszna siedmiojajowa. Dzierlatki stojące bliżej na sam widok tych głodnych bestii straciły przytomność i długo jeszcze spazmowały drgając delirycznie, jak po odstawieniu autobusu Arabów. Mężczyźni pod osłoną dymu papierosowego w jednej chwili wyparowali. Częstobronka stojąca najbliżej zerwała z siebie szaty, odsłaniając łoniastą naturę. W majaku, z zamglonymi oczami padła przed pytonami łapczywie próbując okiełznać je wszystkie. Anastazy chwycił ją za grzywę, uniósł do góry i odrzucając rozkazał: Twoje zadanie to snowball! - zarechotał z wyższością. Czuł się na tym balu prawdziwym WIPem. Wielki Imperator Penetracji rozejrzał się po sali, chcąc wyłowić stosowne partnerki. Jedna wpadła mu w oczy. Złapał ją za ramiona, wyłożył sobie wygodnie i wprowadził swoje pytony w trzy podstawowe wejścia transportujące różne różności. Jednak sarenka okazała się zbyt licha na ową moc, pękła i rozbryzgnęła się niczym po zderzeniu z tirem na krajowej jedenastce na trasie Chodzież-Budzyń. Niezaspokojony popęd nabrał rozpędu i przygniótł kolejną ofiarę. Tym razem próba była typowo gardłowa i zakończyła się, od naporu walenia, uduszeniem foczki. Sytuacja stawała się nieznośna, a niezaspokojone żądze coraz bardziej rozpalały. 
    W tym czasie siedzące przy ostatnim stoliku kobiety synchronicznie wstały i skierowały się ku Nastkowi. Był to tercet, śpiewający na cały głoś coś w stylu, że na takie jak one to nie ma bata we wsi. Blondynka, Brunetka i Ruda miały swoje racje i możliwości. Były pewne, że są w stanie zrobić kogla-mogla z siedmiu jaj. Z wyciągniętymi jęzorami i wyzywającymi spojrzeniami ruszyły. Samiec Alfa agresywnie uniósł wszystkie członki, prócz kończyn dolnych, w górę i zaryczał niczym król dżungli. Samice spokorniały, zmiękły im rury jednocześnie nawilżając się obficie. Padły na cztery łapy i kocim, miękkim chodem podeszły do bałamutnika. Łasiły się znacząco, nastawiły punktowo i cierpliwie czekały. Dziki kocur, który lubi na pieska łagodnie zarzucił swoje anakondy na plecy nałożnic, po czym ześlizgnąwszy się z nich wszedł na raz w trzy rozwarte kielichy. W górnym prawym rogu pomieszczenia pojawiło się Trofeum „idealnie dopasowani”. Anaś się ucieszył, upewnił się, że jest w odpowiednich miejscach. Kiedy już chciał z bicza strzelić, niespodziewanie zrobiło się ciemno. Usłyszał huk. Łomot dobiegał z zewnątrz, spoza murów Królestwa. Włosy na głowie zaczęły swędzieć. Chcąc się podrapać, dłonią napotkał na plastikowy obły kształt. Świadomość wróciła. 
    Zdjął gogle wirtualnej rzeczywistości. Przed oczyma ukazała się żona w pozycji wywiniętego orła, trzymająca wyrwany z gniazdka przewód do jego turbo-konsoli. Wszebora poślizgnęła się na śladach, które wyglądały jak ślimaka chodzenie i pozlepiały cały parkiet. Dwie siaty pyr zerwały się i kartofle rozpierzchły się chaotycznie po pokoju. Anasia trzymał dobry humor i przypomniał sobie część skeczu: sama kupiła to i sama przyniosła. Zaśmiał się w sobie. Wszebora była w nieco gorszym humorze. Wstała z przekleństwem na ustach, podeszła do Nastka i wskazującym palcem pstryknęła go w chrabąszcza, który powoli opuszczał już główkę. Zdjęła majtki, podciągnęła halkę i usiadła na nim mówiąc: no to teraz pokażesz mi kochaniutki, czego się tam nauczyłeś! Anaś skulił się, cichutko jęknął, po czym upadł bezwładnie. Wszebora podciągnęła majtki, opuściła halkę i wychodząc do kuchni rzuciła cynicznie: no to mi pokazałeś - trzy ruchy i worek suchy. Nastek pokornie pozbierał się, wyzbierał wszystkie ziemniaki i podreptał za żoną. Przy obieraniu każda dłuższa łupina w jego oczach błyszczała cyfrowo i czesała mózg delikatnym prądem, przypominając sprężystość niedościgłych sportowych chartów.


wtorek, 1 listopada 2016

Teoria bezwzględności



Przebudził się rześki, wypoczęty, ze zmazą na majtach. Postludium dokonane. Muzyka wraz z czarnym mezcalem uleciała z głowy. Dobry alkohol nie jest zły, ale i tak człowiek wraca do źródła wody mineralnej - przypomniał sobie przezroczystą sentencję ze spotu reklamowego. Łapczywie wytrąbił dwa litry substancji, z której przed powstaniem bomby atomowej wyszło życie i zamieszkało na drzewie. Ogryzki padały celnie w istoty mniej powabne, niźli Drzewiec by chciał w danej chwili obserwować. Ot, taka zabawa pomiędzy dłubaniem w zębach, a dłubaniem w nosie. Bez pardonu, z przytupem i mocnym pierdolnięciem spadła myśl sięgająca swoją potęgą dalekich teorii i przestrzeni pachnących czymś bardzo znanym, lecz nie nazwanym. Kac siedział w Nastku i atakował głowę: Wszystko jest względne, tylko życie jest bezwzględne - trafiło go celnie. Przyjął strzał i zaczął go trawić. Nagle słońce schowało się za horyzont tworząc wstydliwą łunę światła, która powoli opadała ciężką powieką twórcy. Natychmiast noc uzbrojona w maczety i noże wychyliła się zza rogu z bestialską chęcią powyginania kilku życiorysów. Straszno i zimno się zrobiło. Okoliczne psy zaczęły bezpańsko ujadać, aby po wywęszeniu zagrożenia zamilknąć nagle.
 Jednak Kuźma był na miejscu. Jak zawsze stał na straży wszelkich pogańskich zawirowań. Nie łatwo było go oszukać, widział niejedno. Potrafił wyłapać każdy błąd systemu i z hakerską zawziętością oraz używając kilku wytrychów sprawiał, że równowaga na nowo stawała się ostoją i podstawą. Kuźma był potężnym strażnikiem z bardzo sympatyczną twarzą. Nosił się na wojskowy styl. Buty ciężkie, wysokie, solidne. W jego stroju dominowały kolory moro, szarości i czerni. Trafnie zidentyfikował zagrożenie i nazwał je Ciemnym Kacem Nastka. C.K.N. swoją depresyjną myślą zawładnął już sporym obszarem. Zniszczenia dokonywane były stopniowo i wydawać by się mogło, że były niewielkie. Jednak dosadność i ciężar myśli spowodowała trwałe uszkodzenia komórek mózgowych mieszkańców tam, gdzie opad „przedwczesnej nocy” zagościł i zagrażał ponownemu wschodowi słońca w ogóle.
Kuźma wziął na celownik Anastazego. Wytropił bezbłędnie. Spostrzegł go w sklepie całodobowym, gdzie z miodową miną odbierał zakupionego loda o smaku waniliowo-kokosowym. Szedł sobie spokojnie w blasku latarni liżąc słodycz i nie martwiąc się niczym. Kuźma zaszedł go od tyłu. Zastosował uderzenie z tak zwanego Młota, czyli z pięści od góry w głowę.  Ciosem tym wbił Nastka po kolana w chodnik, a lód wraz z dłonią i ręką po łokieć znalazł się w jego przełyku. Reset Nastka był natychmiastowy, odcięcie prądu wyzerowało myśli na tyle, że po przebudzeniu nie zastanawiał się już nad względnością żadnej rzeczy. Pozbierawszy swoje ciało i ciała niebieskie, które mu się po ciosie objawiły i które zachował na szczęście, pokornie i skromnie zniknął z radaru osób podejrzanych o nadużycia myślowe. Teraz dopiero zrozumiał, że wszystko jest bezwzględne, tylko życie jest względne. Tym razem, dla własnego dobra, zachował to spostrzeżenie dla siebie i ze strachem przechowywał w nieoficjalnym torze myślowym. Kuźmę dumny ojciec poklepał po plecach i razem, w blasku słońca, obserwowali obfitość plażowego urodzaju.

wtorek, 19 lipca 2016

Nabity w butelkę



    Każdy ma prawo oszukiwać się tak, jak jemu wygodnie - myślał, kiedy zabierano go na wegetariańskie jadło. Nie to, żeby był dzikim mięsożercą, po prostu uważał, że od czasu do czasu, tak dla równowagi duchowej, należy spożyć krwistą cząstkę wszechświata zawiniętą w bułę.  I to był taki dzień. Dzień drwala, jak to miał w zwyczaju nazywać czas bycia twardzielem. Dzień dobry dla mięcha i kielicha. Na początek oczywisty łyk na dobre trawienie. Rozpędził się, miał smaka na więcej, aż w końcu przechylając na hejnał butelkę czarnego mezcalu, dopił do dna i na chwilę stracił dech. Zagryzł mieszkającym na dnie Homunkulusem. Z ust wydobył się stłumiony jęk i trzask. Ten specyficzny trunek był zwycięską flaszką otrzymaną od przyjaciela, alchemika Norda. Znali się od zawsze, jeszcze z lat młodości, z lat prób siebie i świata. Ich drogi mentalnie rozeszły się, kiedy Anastazemu przestały pasować okultystyczne igraszki na żywych organizmach. Nord wpadł po same uszy we wszelkie odmiany czarnej magii, podczas gdy Anastazy starał się stać po tej jasnej stronie księżyca. Od czasu to czasu spotykali się w leśnej chacie Norda. W pewien sposób byli uzależnieni od siebie - połączyło ich zamiłowanie do wspólnej gry w szachy, które kultywowali od lat. Walka dobra ze złem - żartowali. W grze Anastazy również bywał bezlitosny, jednak tłumaczył sobie, że wśród sztywno ustalonych zasad można sobie pozwolić na odrobinę kwasu i krwi.

niedziela, 17 lipca 2016

Wszędzie dobrze, ale najlepiej w bobsleju - zwykł żartować.



    Anastazy nie lubił pierników, ale co ma stary piernik do wiatraka?! A niech się kręcą - odpowiadał zagajony o energię odnawialną. Faktem jest, że lubił rozsypywać mąkę na kuchennym stole i palcem rysować w niej zimowe pejzaże swojego dzieciństwa. Był za to bity po łapach przez swoją współmałżonkę Wszeborę, która często żaliła się - nie dość, że nie pomoże to jeszcze napaskudzi! Anastazy miał dwie lewe do roboty, jednak będąc mańkutem był szczególnym dobrodziejstwem w Inwentarzu. Swoje w życiu zrobił. W czasie aktywności płciowej cuda wianki z jego lewych wyfruwały, bo i wiersz napisał, pyry obrał, no i dzieci żyć nauczył. A w robocie sto dwadzieścia normy! Betoniarkę karmił z taką intensywnością, że zacier pierwsza klasa. Zwyczajnie, przekwitanie nie było mu w smak, bo jakoś nudno i lepko. Miałkość, wszystko miałkość - powtarzał i czynił świat dotkliwszym. Później udawał, że wciąga owy proszek i niby pod wpływem jego mocy świrował, a to robiąc dziwne kroki, gesty, a to mówiąc w sposób, którego jeszcze świat nie słyszał. Naoglądał się tych seriali, to i poznał problemy współczesnych mieszkańców globu. 
    Od tego całego naświetlania ciasno robiło się w głowie i wtedy udawał się na długi spacer. Zabierał ze sobą drzwi razem z futryną i jak już wszedł w leśną głębokość na tyle, że czuć było zapach zwierzyny, zaczynał swoją pieśń. Najpierw mruczał, buczał, huczał, potem przechodził w to swoje straszne mamrotanie i bladomówienie, wtedy też zaczynał dogrywać partię na drzwi o futrynę. Chaotycznie, mocno, bez opamiętania. Potem wył, warczał, charczał. Na koniec tak już całkiem po ludzku, krzyczał. W tym czasie drzwi bez przerwy grzmociły o futrynę. Po tym występie nie było czuć zwierząt. Wypadły z lasu razem z zawiasami. Z drzew wyszła cała cisza, ale Anastazy był już dostrojony. W milczeniu ogarniał ciało, otrzepywał kurz, prostował twarz do człowieczych rysów. Zabrał pod pachę to, co pozostało.    
    Oczyszczony, z nową przestrzenią w głowie, wracał. Po drodze pogwizdywał i uśmiechał się. W przydomowej szopie odrestaurował swój instrument i odłożył na dzień, w którym znowu nierówna nuta zacznie fałszem po neuronach dawać. Jasność, pewność i zabawa -  tylko za tym tęsknił. A wieczorem, na świeżo położonej ceracie, z modlitwą przed posiłkiem, bezzębne dziąsła delektowały się ciepłą, wieczorną wieczerzą. Marność przesypywała się przez spracowane dłonie szybko, szybciej, coras sypciej. Dawno temu została przyjęta pod strzechę, lecz nie wysłuchana do końca.

Ucieczka przez przecinki

    
    To senne przejście od początku miało kulawą nogę i chore skojarzenia. Pulsacyjne przywitanie pozornie zapraszało do świata miękkości i przyjemnych, dmuchanych pałaców.  Okazało się zwyczajnym przedsmakiem sztywnych reguł i zasad uwłaczających nawet konserwatywnym istotom o bogobojnej wyobraźni. Czytając tomik napisany przez króla Gwidona, między wierszami można było dopatrzeć się takich niesubtelności, jak chociażby pedantyczność do przecinkowego szczegółu. Uważał nawet, że jest w stanie pozbierać wszystkie niewyliczone algorytmy porozrzucane po rzeczywistości, jak i pod nią, i dokładnie je wyliczyć. Jednak jeśli chodziło o liczby, panujący wszystko widział w zerojedynkowych prawdach. Twierdził, że cała reszta miejsc po przecinku jest tylko ciągiem dziwacznych, zapchanych na siłę cyframi wagoników weselnych jadących bez celu, a co za tym jedzie bez sensu i w dodatku wymyślonych przez niezdecydowanych malkontentów nie mających jaj i nie potrafiących dokonać wyboru.  Musiało być albo czarne albo białe. 
    Latynoski bachor z lewego łoża również odczuł na sobie te boleści. Kiedy nie udało się go wybielić niesprawdzonym sposobem na klej i mąkę, szybkim krokiem, a raczej kopem wylądował na księżycu. Stąd właśnie ta jego ciemna strona. Gwidon nie bał założyć się o pewność swoich wyliczeń i postawić pół  królestwa jak i pół swojej córki. Ta całość przypadła poddanym do gustu - marzyli o pławieniu się w bogactwach, no i mieli lekko skrzywioną czwartą klepkę, która rzecz jasna promieniowała na piątą z taką mocą, że zawodowy negocjator, będący dyplomatą pełną gębą, nie mógł liczyć na powodzenie. Mógł natomiast liczyć na dekapitację i zbezczeszczenie. 
    Córka usłyszawszy o zamiarze ojca przeraziła się do białości swoich gnatów i uciekła z drugim gorszym weteranem wojennym, który tak jak ona czuł, że nie wszystko ma swój wzór. Miejsca Po Przecinku lubią dla hecy objawiać się, aby ukazać dziury w całym. Heca nie doceniła tego zaszczytu. Najadła się wstydu, ponieważ świadczyła na ich niekorzyść, a sędzia był w ciemię  głaskany. Potem długo odbijało jej się zażenowaniem i wydaliła czerwony stolec. Diabeł tkwi w przecinkach. Taki oto ważki uleciał znad stawu i w sobie tylko znanym kierunku temat. Gdzieś tam, gdzie myśli rozbłyskają najjaśniej tuż przed zapomnieniem.

sobota, 16 lipca 2016

Z rozmyślań przy śniadaniu



 


    Wrócił z nocnej zmiany robobluesa. Zasiadł w kuchni. Zawiesił się. Wzrok wczepił w nieregularną szczelinę pomiędzy, zdolną ręką wyszlifowanymi, dechami. Za towarzysza miał pajdę chleba, której nie zdążył zjeść w robomaszynie. Pajda za to, że jest, dostała kufel piwa. Zatrwożyły się fale. Nasi liryczni bohaterowie stworzyli perfekcyjny trójkąt i cieplej zrobiło się na Bermudach. Rozmyślania były szlachetne: 
 - jak to było z tym pierwszym zwierzątkiem zrzuconym niby z gwiezdnego pyłu?
    W tym czasie komarzyca wyprężyła swoją trąbkę i niewyczuwalnie wkuła się w kark Anastazego. I stało się na grubo: akcja-reakcja. Zaczęła pompować swoją ofiarę w rytm utworu Bryana Adamsa (Everything I Do) I Do It for You dobiegającego z radia. Po chwili poczuł swędzenie, podrapał się po dupie i uderzając w kark szybko przeszedł do reakcji-akcji. Nie zdołał trafić krwiopijcy. Dokarmiona odleciała i wylądowała w miejsce widoczne tylko dla wtajemniczonych komarzyc. W ukryciu trawiła hemoglobinę, a trąbka rozkosznie wygięła jej się w spiralny kształt DNA Anastazego. Trafiony, mocnym karczychem, otrzeźwiał na moment. Odrętwienie uleciało, a myśl filozoficzna powoli zamykała zmęczone powieki. Dopił piwo i legł wygodnie w małżeńskim łożu. Cztery sekundy i uwikłana świadomość delektowała się odpadkami z utraconej fazy wolnofalowego snu. Chrapnął zwyczajnie i śnił swój niepowtarzalny sen...