niedziela, 17 lipca 2016

Wszędzie dobrze, ale najlepiej w bobsleju - zwykł żartować.



    Anastazy nie lubił pierników, ale co ma stary piernik do wiatraka?! A niech się kręcą - odpowiadał zagajony o energię odnawialną. Faktem jest, że lubił rozsypywać mąkę na kuchennym stole i palcem rysować w niej zimowe pejzaże swojego dzieciństwa. Był za to bity po łapach przez swoją współmałżonkę Wszeborę, która często żaliła się - nie dość, że nie pomoże to jeszcze napaskudzi! Anastazy miał dwie lewe do roboty, jednak będąc mańkutem był szczególnym dobrodziejstwem w Inwentarzu. Swoje w życiu zrobił. W czasie aktywności płciowej cuda wianki z jego lewych wyfruwały, bo i wiersz napisał, pyry obrał, no i dzieci żyć nauczył. A w robocie sto dwadzieścia normy! Betoniarkę karmił z taką intensywnością, że zacier pierwsza klasa. Zwyczajnie, przekwitanie nie było mu w smak, bo jakoś nudno i lepko. Miałkość, wszystko miałkość - powtarzał i czynił świat dotkliwszym. Później udawał, że wciąga owy proszek i niby pod wpływem jego mocy świrował, a to robiąc dziwne kroki, gesty, a to mówiąc w sposób, którego jeszcze świat nie słyszał. Naoglądał się tych seriali, to i poznał problemy współczesnych mieszkańców globu. 
    Od tego całego naświetlania ciasno robiło się w głowie i wtedy udawał się na długi spacer. Zabierał ze sobą drzwi razem z futryną i jak już wszedł w leśną głębokość na tyle, że czuć było zapach zwierzyny, zaczynał swoją pieśń. Najpierw mruczał, buczał, huczał, potem przechodził w to swoje straszne mamrotanie i bladomówienie, wtedy też zaczynał dogrywać partię na drzwi o futrynę. Chaotycznie, mocno, bez opamiętania. Potem wył, warczał, charczał. Na koniec tak już całkiem po ludzku, krzyczał. W tym czasie drzwi bez przerwy grzmociły o futrynę. Po tym występie nie było czuć zwierząt. Wypadły z lasu razem z zawiasami. Z drzew wyszła cała cisza, ale Anastazy był już dostrojony. W milczeniu ogarniał ciało, otrzepywał kurz, prostował twarz do człowieczych rysów. Zabrał pod pachę to, co pozostało.    
    Oczyszczony, z nową przestrzenią w głowie, wracał. Po drodze pogwizdywał i uśmiechał się. W przydomowej szopie odrestaurował swój instrument i odłożył na dzień, w którym znowu nierówna nuta zacznie fałszem po neuronach dawać. Jasność, pewność i zabawa -  tylko za tym tęsknił. A wieczorem, na świeżo położonej ceracie, z modlitwą przed posiłkiem, bezzębne dziąsła delektowały się ciepłą, wieczorną wieczerzą. Marność przesypywała się przez spracowane dłonie szybko, szybciej, coras sypciej. Dawno temu została przyjęta pod strzechę, lecz nie wysłuchana do końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz