Każdy ma prawo oszukiwać się tak, jak jemu wygodnie - myślał, kiedy zabierano go na wegetariańskie jadło. Nie to, żeby był dzikim mięsożercą, po prostu uważał, że od czasu do czasu, tak dla równowagi duchowej, należy spożyć krwistą cząstkę wszechświata zawiniętą w bułę. I to był taki dzień. Dzień drwala, jak to miał w zwyczaju nazywać czas bycia twardzielem. Dzień dobry dla mięcha i kielicha. Na początek oczywisty łyk na dobre trawienie. Rozpędził się, miał smaka na więcej, aż w końcu przechylając na hejnał butelkę czarnego mezcalu, dopił do dna i na chwilę stracił dech. Zagryzł mieszkającym na dnie Homunkulusem. Z ust wydobył się stłumiony jęk i trzask. Ten specyficzny trunek był zwycięską flaszką otrzymaną od przyjaciela, alchemika Norda. Znali się od zawsze, jeszcze z lat młodości, z lat prób siebie i świata. Ich drogi mentalnie rozeszły się, kiedy Anastazemu przestały pasować okultystyczne igraszki na żywych organizmach. Nord wpadł po same uszy we wszelkie odmiany czarnej magii, podczas gdy Anastazy starał się stać po tej jasnej stronie księżyca. Od czasu to czasu spotykali się w leśnej chacie Norda. W pewien sposób byli uzależnieni od siebie - połączyło ich zamiłowanie do wspólnej gry w szachy, które kultywowali od lat. Walka dobra ze złem - żartowali. W grze Anastazy również bywał bezlitosny, jednak tłumaczył sobie, że wśród sztywno ustalonych zasad można sobie pozwolić na odrobinę kwasu i krwi.
Anastazy – imię męskie pochodzenia greckiego. Wywodzi się od słowa oznaczającego "wskrzeszenie", "zmartwychwstanie". Tyle słownik, z którego Anaś, posługując się fortelem zbudowanym z ciągu neologizmów oraz przekleństw wystrzelił i niosąc na ustach swoje bladomówienie dotrzymał danego słowa!
wtorek, 19 lipca 2016
niedziela, 17 lipca 2016
Wszędzie dobrze, ale najlepiej w bobsleju - zwykł żartować.
Anastazy nie lubił pierników, ale co ma stary piernik do wiatraka?! A niech się kręcą -
odpowiadał zagajony o energię odnawialną. Faktem jest, że lubił
rozsypywać mąkę na kuchennym stole i palcem rysować w niej zimowe
pejzaże swojego dzieciństwa. Był za to bity po łapach przez swoją
współmałżonkę Wszeborę, która często żaliła się - nie dość, że nie pomoże to jeszcze napaskudzi!
Anastazy miał dwie lewe do roboty, jednak będąc mańkutem był
szczególnym dobrodziejstwem w Inwentarzu. Swoje w życiu zrobił. W czasie
aktywności płciowej cuda wianki z jego lewych wyfruwały, bo i wiersz
napisał, pyry obrał, no i dzieci żyć nauczył. A w robocie sto
dwadzieścia normy! Betoniarkę karmił z taką intensywnością, że zacier
pierwsza klasa. Zwyczajnie, przekwitanie nie było mu w smak, bo jakoś
nudno i lepko. Miałkość, wszystko miałkość -
powtarzał i czynił świat dotkliwszym. Później udawał, że wciąga owy
proszek i niby pod wpływem jego mocy świrował, a to robiąc dziwne kroki,
gesty, a to mówiąc w sposób, którego jeszcze świat nie słyszał.
Naoglądał się tych seriali, to i poznał problemy współczesnych
mieszkańców globu.
Od tego całego naświetlania ciasno robiło się w
głowie i wtedy udawał się na długi spacer. Zabierał ze sobą drzwi razem z
futryną i jak już wszedł w leśną głębokość na tyle, że czuć było
zapach zwierzyny, zaczynał swoją pieśń. Najpierw mruczał, buczał,
huczał, potem przechodził w to swoje straszne mamrotanie i
bladomówienie, wtedy też zaczynał dogrywać partię na drzwi o futrynę.
Chaotycznie, mocno, bez opamiętania. Potem wył, warczał, charczał. Na
koniec tak już całkiem po ludzku, krzyczał. W tym czasie drzwi bez
przerwy grzmociły o futrynę. Po tym występie nie było czuć zwierząt.
Wypadły z lasu razem z zawiasami. Z drzew wyszła cała cisza, ale
Anastazy był już dostrojony. W milczeniu ogarniał ciało, otrzepywał
kurz, prostował twarz do człowieczych rysów. Zabrał pod pachę to, co
pozostało.
Oczyszczony, z nową przestrzenią w głowie, wracał. Po drodze
pogwizdywał i uśmiechał się. W przydomowej szopie odrestaurował swój
instrument i odłożył na dzień, w którym znowu nierówna nuta zacznie
fałszem po neuronach dawać. Jasność, pewność i zabawa - tylko za tym
tęsknił. A wieczorem, na świeżo położonej ceracie, z modlitwą przed
posiłkiem, bezzębne dziąsła delektowały się ciepłą, wieczorną wieczerzą.
Marność przesypywała się przez spracowane dłonie szybko, szybciej, coras sypciej. Dawno temu została przyjęta pod strzechę, lecz nie wysłuchana do końca.
Ucieczka przez przecinki
To senne przejście od początku miało kulawą nogę i chore skojarzenia. Pulsacyjne przywitanie pozornie zapraszało do świata miękkości i przyjemnych, dmuchanych pałaców. Okazało się zwyczajnym przedsmakiem sztywnych reguł i zasad uwłaczających nawet konserwatywnym istotom o bogobojnej wyobraźni. Czytając tomik napisany przez króla Gwidona, między wierszami można było dopatrzeć się takich niesubtelności, jak chociażby pedantyczność do przecinkowego szczegółu. Uważał nawet, że jest w stanie pozbierać wszystkie niewyliczone algorytmy porozrzucane po rzeczywistości, jak i pod nią, i dokładnie je wyliczyć. Jednak jeśli chodziło o liczby, panujący wszystko widział w zerojedynkowych prawdach. Twierdził, że cała reszta miejsc po przecinku jest tylko ciągiem dziwacznych, zapchanych na siłę cyframi wagoników weselnych jadących bez celu, a co za tym jedzie bez sensu i w dodatku wymyślonych przez niezdecydowanych malkontentów nie mających jaj i nie potrafiących dokonać wyboru. Musiało być albo czarne albo białe.
Latynoski bachor z lewego łoża również odczuł na sobie te boleści. Kiedy nie udało się go wybielić niesprawdzonym sposobem na klej i mąkę, szybkim krokiem, a raczej kopem wylądował na księżycu. Stąd właśnie ta jego ciemna strona. Gwidon nie bał założyć się o pewność swoich wyliczeń i postawić pół królestwa jak i pół swojej córki. Ta całość przypadła poddanym do gustu - marzyli o pławieniu się w bogactwach, no i mieli lekko skrzywioną czwartą klepkę, która rzecz jasna promieniowała na piątą z taką mocą, że zawodowy negocjator, będący dyplomatą pełną gębą, nie mógł liczyć na powodzenie. Mógł natomiast liczyć na dekapitację i zbezczeszczenie.
Córka usłyszawszy o zamiarze ojca przeraziła się do białości swoich gnatów i uciekła z drugim gorszym weteranem wojennym, który tak jak ona czuł, że nie wszystko ma swój wzór. Miejsca Po Przecinku lubią dla hecy objawiać się, aby ukazać dziury w całym. Heca nie doceniła tego zaszczytu. Najadła się wstydu, ponieważ świadczyła na ich niekorzyść, a sędzia był w ciemię głaskany. Potem długo odbijało jej się zażenowaniem i wydaliła czerwony stolec. Diabeł tkwi w przecinkach. Taki oto ważki uleciał znad stawu i w sobie tylko znanym kierunku temat. Gdzieś tam, gdzie myśli rozbłyskają najjaśniej tuż przed zapomnieniem.
sobota, 16 lipca 2016
Z rozmyślań przy śniadaniu
Wrócił z nocnej zmiany robobluesa. Zasiadł w kuchni. Zawiesił się. Wzrok wczepił w nieregularną szczelinę pomiędzy, zdolną ręką
wyszlifowanymi, dechami. Za towarzysza miał pajdę chleba, której nie
zdążył zjeść w robomaszynie. Pajda za to, że jest, dostała kufel piwa.
Zatrwożyły się fale. Nasi liryczni bohaterowie stworzyli perfekcyjny
trójkąt i cieplej zrobiło się na Bermudach. Rozmyślania były szlachetne:
- jak to było z tym pierwszym zwierzątkiem zrzuconym niby z gwiezdnego pyłu?
W tym czasie komarzyca wyprężyła swoją trąbkę i niewyczuwalnie wkuła się w kark Anastazego. I stało się na grubo: akcja-reakcja. Zaczęła pompować swoją ofiarę w rytm utworu Bryana Adamsa (Everything I Do) I Do It for You dobiegającego z radia. Po chwili poczuł swędzenie, podrapał się po dupie i uderzając w kark szybko przeszedł do reakcji-akcji. Nie zdołał trafić krwiopijcy. Dokarmiona odleciała i wylądowała w miejsce widoczne tylko dla wtajemniczonych komarzyc. W ukryciu trawiła hemoglobinę, a trąbka rozkosznie wygięła jej się w spiralny kształt DNA Anastazego. Trafiony, mocnym karczychem, otrzeźwiał na moment. Odrętwienie uleciało, a myśl filozoficzna powoli zamykała zmęczone powieki. Dopił piwo i legł wygodnie w małżeńskim łożu. Cztery sekundy i uwikłana świadomość delektowała się odpadkami z utraconej fazy wolnofalowego snu. Chrapnął zwyczajnie i śnił swój niepowtarzalny sen...
- jak to było z tym pierwszym zwierzątkiem zrzuconym niby z gwiezdnego pyłu?
W tym czasie komarzyca wyprężyła swoją trąbkę i niewyczuwalnie wkuła się w kark Anastazego. I stało się na grubo: akcja-reakcja. Zaczęła pompować swoją ofiarę w rytm utworu Bryana Adamsa (Everything I Do) I Do It for You dobiegającego z radia. Po chwili poczuł swędzenie, podrapał się po dupie i uderzając w kark szybko przeszedł do reakcji-akcji. Nie zdołał trafić krwiopijcy. Dokarmiona odleciała i wylądowała w miejsce widoczne tylko dla wtajemniczonych komarzyc. W ukryciu trawiła hemoglobinę, a trąbka rozkosznie wygięła jej się w spiralny kształt DNA Anastazego. Trafiony, mocnym karczychem, otrzeźwiał na moment. Odrętwienie uleciało, a myśl filozoficzna powoli zamykała zmęczone powieki. Dopił piwo i legł wygodnie w małżeńskim łożu. Cztery sekundy i uwikłana świadomość delektowała się odpadkami z utraconej fazy wolnofalowego snu. Chrapnął zwyczajnie i śnił swój niepowtarzalny sen...
Subskrybuj:
Posty (Atom)