wtorek, 19 lipca 2016

Nabity w butelkę



    Każdy ma prawo oszukiwać się tak, jak jemu wygodnie - myślał, kiedy zabierano go na wegetariańskie jadło. Nie to, żeby był dzikim mięsożercą, po prostu uważał, że od czasu do czasu, tak dla równowagi duchowej, należy spożyć krwistą cząstkę wszechświata zawiniętą w bułę.  I to był taki dzień. Dzień drwala, jak to miał w zwyczaju nazywać czas bycia twardzielem. Dzień dobry dla mięcha i kielicha. Na początek oczywisty łyk na dobre trawienie. Rozpędził się, miał smaka na więcej, aż w końcu przechylając na hejnał butelkę czarnego mezcalu, dopił do dna i na chwilę stracił dech. Zagryzł mieszkającym na dnie Homunkulusem. Z ust wydobył się stłumiony jęk i trzask. Ten specyficzny trunek był zwycięską flaszką otrzymaną od przyjaciela, alchemika Norda. Znali się od zawsze, jeszcze z lat młodości, z lat prób siebie i świata. Ich drogi mentalnie rozeszły się, kiedy Anastazemu przestały pasować okultystyczne igraszki na żywych organizmach. Nord wpadł po same uszy we wszelkie odmiany czarnej magii, podczas gdy Anastazy starał się stać po tej jasnej stronie księżyca. Od czasu to czasu spotykali się w leśnej chacie Norda. W pewien sposób byli uzależnieni od siebie - połączyło ich zamiłowanie do wspólnej gry w szachy, które kultywowali od lat. Walka dobra ze złem - żartowali. W grze Anastazy również bywał bezlitosny, jednak tłumaczył sobie, że wśród sztywno ustalonych zasad można sobie pozwolić na odrobinę kwasu i krwi.
    W gruncie rzeczy Anastazy miał dobroduszne usposobienie - wolał zakopać topór wojenny i zapalić fajkę pokoju, niźli mścić się, torturować czy uprawiać kiście zła.  Czasami był zmuszany do przeobrażeń w imię sprawiedliwości: od dziecka nawiedzały go mary przodków i przekazywały tajemne znaki, które tylko on umiał rozszyfrować. Od kiedy pamiętał, posiadał skłonności do metafizycznych odczytów - był Medium. Ze strachu przed nieznanym, ale również ze współczucia dla zmarłych, wszelkie prośby i nakazy wykonywał bez słowa sprzeciwu. 
    Tym razem spotkanie odbyło się nad umywalką. Anastazy lekko się zataczając stanął przed lustrem i zaczął niezdrowo przyglądać się swojej twarzy. Wyciągnął brzytwę i zbliżył ją do szyi. Pomyślał, że się ogoli. Po pijaku lubił małe wyzwania, drobne ryzyko. Golił się właśnie pod włos, kiedy w lustrze ukazała się postać nagiej kobiety z głową kaczki dziwaczki. Jakkolwiek można sobie wyobrazić głowę kaczki nabitą w ciało kobiety, o tyle jej udziwniona wersja bywa indywidualną sprawą podmiotu obserwującego. Dlatego warto, dla wizualnej jasności, nakreślić cechy charakterystyczne: uciekające oczy, raz lewe patrzy w górny prawy róg, kiedy prawe w dolny lewy. I tak co kilka sekund zmiana: lewe w dolny prawy i prawe w górny lewy. Ostry przestrzał. Szarawozielony dziób zniszczony, a pióra najeżone w różnych kierunkach. Mniej więcej taka to była dziwaczka. Natomiast od torsu po palce stóp - cud miód i daktyle niekandyzowane. Piersi dumne, melonowe, ale pokryte aksamitną skórą. Owoce życia wyglądały jak z zaczarowanego ogrodu. Słodki zakazany owoc. Po melonie i w nogi! A w miejscu gdzie normalnie znajdują się sutki, były dwa wiolinowe klucze. To, co cię zabije, to cię udziwni - to pewne, przewrotna myśl przeleciała mózg Anastazego. 
    Mara uraczyła brutalną historią o pewnej nocy, w której to wraz ze swoją bliźniaczą siostrą zostały bestialsko zamordowane. Początek niewinny - sobota, trochę alko, chęć na balety. Poszły do pobliskiej remizy... Anastazy przestał słuchać, bo klucze wiolinowe zaczęły robić psikusy. Okręcały się wokół własnej osi, a to się wydłużały, aby po chwili się skrócić. Nie słyszał muzyki, szumiało mu w głowie. Nie wiadomo ile trwał ten stan widzenia. Hybryda głośno zaszlochała, medium odkleił się od melonów i powrócił do słuchania opowieści. Jednak załapał się tylko na końcową prośbę; chciałyby żeby odnalazł ich szczątki, a ich oprawca został srogo ukarany
    Anastazy cały czas stał nieruchomo, dopiero kiedy Hybryda zniknęła otrzepując kuper na raz dwa trzy, odsunął brzytwę od szyi i wytarł krew. Ze specjalnej szkatułki, zamykanej na czterocyfrowy szyfr wyjął pomadkę Margaret Astor jak pięknie być sobą rubinowego koloru i wymalował na twarzy serce, którego centralna część znajdowała się na ustach, rozwidlenia na policzkach, a zwężenie przechodziło przez brodę i kończyło się na grdyce. Maska była prawie gotowa. Jeszcze tylko czerń jak pięknie być sobą dookoła oczu i do boju!
    As Kier pod przykrywką nocy wyruszył, aby walczyć o sprawiedliwość dla swojego nietuzinkowego gościa. Wskoczył do oliwkowego gazika i dalej w las. Jakoś tak mu się wszystko w głowie poukładało, że gnał do chaty Norda. Był pewien, że to ktoś od niego, a nawet on sam stoi za morderstwami. Miał w samochodzie nóż myśliwski, dubeltówkę i szachy. Miał też łzy w oczach i proszącego o spokój duch na ramieniu. Jednak póki zwłoki nie spoczną w poświęconej ziemi, a rodzina nie dowie się prawdy, to tylko lęk, grzmoty i przepaść. 
    Na miejscu mocnym kopnięciem chciał otworzyć drzwi chaty, ale tylko noga skróciła mu się od tej próby. W amoku zapomniał, że jak Nord zarygluje drzwi to ani dzik, ani wiedźma, ani Anix, z przestrzeni odleglejszej niż dzisiejszy umysł sięga, nie daliby rady wtargnąć. Nord miał swoje obawy i swoje demony, które nie zawsze były mu posłuszne. As Kier załomotał pięścią i rzucił swój standardowy tekst:
- Gotów na starcie Czarnoksiężniku z krainy Zoo? W odezwie usłyszał standardowe:
- Zawsze i wszędzie kraty wyrywać będzie! 
    Zazwyczaj po tym przywitaniu rygiel puszczał, drzwi otworem i przyjacielska graba. Teraz podobnie, jednak kiedy drzwi stanęły otworem, a z wnętrza wyłoniła się wysoka, barczysta postać z wyciągniętą dłonią, As wycelował w głowę. Nord był w szoku, cięższym nawet niż po zażyciu swoich najpotężniejszych mikstur. Ubrany w niedźwiedzią skórę, zatoczył się i niezdarnie upadł. Spojrzał spode swojego wielkiego, kudłatego łba w stronę Anastazego. Przez chwilę nie wiedział z kim tak naprawdę miał do czynienia. Makijaż mściciela dość konkretnie zbił go z tropu. A tropić potrafił jak nikt. Tym razem nic mu nie pasowało. 
- Anaś! to ty?
- Jasne, że ja! - chwilowo wypadł z roli. 
- Co się stało z twoją twarzą?
- Jestem As, mściciel i przyszedłem tu...
Nord już spokojniejszy, zaczął pojmować, że to kolejny żart przyjaciela, podniósł się z podłogi.
- i przyszedłem tu przez las - otrzepując nogawki dorymował, w tym czasie Anastazy delikatnie zachwiał się na nogach, a przez twarz przeszedł mu skurcz. Nie uszło to uwadze wyostrzonym zmysłom Norda.         
- Przyszedłem tu jako wysłannik zmarłych, będziesz musiał odpowiedzieć na kilka pytań. Jesteś podejrzany o podwójne morderstwo! - ostro rzucił As. Nord zamyślił się, jakby coś zliczał.
- Anaś! Do ciężkiej cholery, o co chodzi?! Wpadasz z dubeltówką, wymazany jesteś jak ostatnia Margaret po długiej i ciężkiej nocy i jedyne co dla mnie masz to garść oskarżeń!
- Miałem kolejne objawienie. Odwiedziły mnie bliźniaczki, które zostały zamordowane na naszych terenach. W głębokim lesie, w starej chacie, w której wyglądało jak u Baby Jagi i w dodatku...
- Oj, wypraszam sobie stary - z udawaną urazą wycedził Nord.
- Zaraz, zaraz - podszedł do Asa, odepchnął jego dłoń, chwycił za czuprynę i zajrzał w oczy. 
- No to kurwa pięnie! A powiedz mi koleżko, czyś przypadkiem nie golnął sobie zwycięskiego mezcalu? Nastek był w sobie tylko znanych przestrzeniach myślowych i chwilę zajęło, zanim odpowiedział twierdząco.  
- To teraz będę zgadywał. Homunkulusa też zjadłeś? 
As spocił się i zbladł, a rubin słynął mu po twarzy. We łbie się rozjaśniło. 
- To nie jakiś tam motyli robaczek z Meksyku. Trzy razy powtórzyłem, a ty trzy razy sobie żartowałeś, że co cię nie zabije, to cię udziwni. I spójrz na siebie. Taki stary, a taki podatny. Miałeś wizję, ale nie objawienie. Oszukał cię ten mały karzełek!
Anastazy spojrzał na siebie i faktycznie wydał się sobie obcy. Głupio mu się zrobiło i opadł na kanapę.  
- Nic się nie martw, popatrz w ogień, zaraz wracam. Nord wrócił  z kubkiem gorącego wyciągu z jemu znanych tylko ziół. Anastazy upił kilka łyków i zaczęły ogarniać go marzenia senne. Przed oczami stanęły mu melony a'la femme fatale. W całkowitym już spokoju, z uśmieszkiem pod nosem, zaczął odpływać w rozpoczynającą się dwoma kluczami wiolinowymi suite. Szumy ustały, nic mu jeszcze tak dobrze nie grało, jak ta kołysząca, rytmiczna ulga, która przytuliła go do swojego królestwa bieli i miękkości. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz