Anastazy nie lubił pierników, ale co ma stary piernik do wiatraka?! A niech się kręcą -
odpowiadał zagajony o energię odnawialną. Faktem jest, że lubił
rozsypywać mąkę na kuchennym stole i palcem rysować w niej zimowe
pejzaże swojego dzieciństwa. Był za to bity po łapach przez swoją
współmałżonkę Wszeborę, która często żaliła się - nie dość, że nie pomoże to jeszcze napaskudzi!
Anastazy miał dwie lewe do roboty, jednak będąc mańkutem był
szczególnym dobrodziejstwem w Inwentarzu. Swoje w życiu zrobił. W czasie
aktywności płciowej cuda wianki z jego lewych wyfruwały, bo i wiersz
napisał, pyry obrał, no i dzieci żyć nauczył. A w robocie sto
dwadzieścia normy! Betoniarkę karmił z taką intensywnością, że zacier
pierwsza klasa. Zwyczajnie, przekwitanie nie było mu w smak, bo jakoś
nudno i lepko. Miałkość, wszystko miałkość -
powtarzał i czynił świat dotkliwszym. Później udawał, że wciąga owy
proszek i niby pod wpływem jego mocy świrował, a to robiąc dziwne kroki,
gesty, a to mówiąc w sposób, którego jeszcze świat nie słyszał.
Naoglądał się tych seriali, to i poznał problemy współczesnych
mieszkańców globu.
Od tego całego naświetlania ciasno robiło się w
głowie i wtedy udawał się na długi spacer. Zabierał ze sobą drzwi razem z
futryną i jak już wszedł w leśną głębokość na tyle, że czuć było
zapach zwierzyny, zaczynał swoją pieśń. Najpierw mruczał, buczał,
huczał, potem przechodził w to swoje straszne mamrotanie i
bladomówienie, wtedy też zaczynał dogrywać partię na drzwi o futrynę.
Chaotycznie, mocno, bez opamiętania. Potem wył, warczał, charczał. Na
koniec tak już całkiem po ludzku, krzyczał. W tym czasie drzwi bez
przerwy grzmociły o futrynę. Po tym występie nie było czuć zwierząt.
Wypadły z lasu razem z zawiasami. Z drzew wyszła cała cisza, ale
Anastazy był już dostrojony. W milczeniu ogarniał ciało, otrzepywał
kurz, prostował twarz do człowieczych rysów. Zabrał pod pachę to, co
pozostało.
Oczyszczony, z nową przestrzenią w głowie, wracał. Po drodze
pogwizdywał i uśmiechał się. W przydomowej szopie odrestaurował swój
instrument i odłożył na dzień, w którym znowu nierówna nuta zacznie
fałszem po neuronach dawać. Jasność, pewność i zabawa - tylko za tym
tęsknił. A wieczorem, na świeżo położonej ceracie, z modlitwą przed
posiłkiem, bezzębne dziąsła delektowały się ciepłą, wieczorną wieczerzą.
Marność przesypywała się przez spracowane dłonie szybko, szybciej, coras sypciej. Dawno temu została przyjęta pod strzechę, lecz nie wysłuchana do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz